W rękach naszych znajdują się znowu losy nasze i przyszłość nasza, od nas zależy jak się urządzimy.

- Wincenty Witos, z odezwy do chłopów - 1945r.

Zaprzyjaźnione strony:

  • stat4u

Wydarzenia

Przewrót majowy - wspomnienia W. Witosa (cz. III - 14 maja) · 14.05.2021

Dalsze wiadomości i wypadki

„Ponieważ p. Wojciechowski zastrzegł sobie wyłączne prawo dysponowania wojskiem i bardzo często zastrzeżenie to powtarzał, nie chcę prowadzić do zatargu z nim w tym czasie , nikt z członków rządu nie mieszał się dalej do sposobu prowadzenia walki, choć się nasuwało coraz to więcej zastrzeżeń. Nikt np. nie mógł zrozumieć, dlaczego wstrzymano ofensywę pułków poznańskich, które chciały i mogły iść naprzód, a dowódca ich, pułkownik Kędzierski, mówił do mnie osobiście, że on w Warszawie zajdzie wszędzie, gdzie zechce. Kiedy wysłany przez ministrów zapytałem się naszych generałów o przyczynę wstrzymania ofensywy, otrzymałem odpowiedź, że pułki poznańskie są przemęczone, muszą więc odpocząć, zaś po odpoczynku zajmą inne stanowiska, nowym planem walki przewidziane. Przy tej sposobności gen. Rozwadowski i Haller powiadomili mnie, że w najbliższej już okolicy Warszawy znajduje się szereg innych pułków, które wraz z artylerią wezmą udział w walce po stronie rządu. Oni są zupełnie pewni, że walka ta będzie zwycięska, proszą więc, aby Rada Ministrów była zupełnie spokojna, gdyż nie ma najmniejszych obaw, a wielką troską dowódców jest teraz znowu obawa, że Piłsudski się może wymknąć z Warszawy aby dalej mącić.

Aczkolwiek miałem wielkie wątpliwości, czy wszystko tak dobrze wygląda, całą rozmowę powtórzyłem czekającym na mnie niecierpliwie ministrom. Nie mogłem stwierdzić, jakie na nich zrobiło to wrażenie. Poza nami miały się w Belwederze dziać i inne rzeczy. Wymieniony już przeze mnie urzędnik Rady Ministrów, p. Pawlikiewicz zgłosił się do mnie dnia 13 maja wieczorem zwracając mi uwagę, że od samego wieczora kręci się bardzo dożo ludzi obcych i niepewnych. On sam zauważył, że około godziny 8 wieczorem byli tam gen. Żeligowski, [Aleksander] Osiński i [Stefan] Majewski. Rozmawiali jakoby z ministrem spraw wojskowych p. Malczewskim, który ich potem poprosił do pokoju p. prezydenta Wojciechowskiego, u którego dłuższy czas zabawili. Jak z jednej strony wydawała mi się ta wiadomość zupełnie nieprawdopodobną, tak z drugiej trudno było nie wierzyć tak poważnemu urzędnikowi, który mi nigdy dotąd żadnej bajki nie przynosił. Nie dowiedziałem się nic ani o celu ich wizyty, ani o treści rozmowy, gdyż nie chciałem o to pytać, mając obawę, czy się p. Pawlikiewiczowi nie przywidziało. Natomiast jeden z pułkowników będący powiernikiem p. prezydenta i dopuszczony do wszystkich tajemnic mówił, że wszyscy owi trzej generałowie byli u p. prezydenta i dali mu słowo honoru, że w walce się toczącej nie będą brali udziału. Ten się zapewne nie mylił, a niedawno jeszcze przy okazji rozmowy rzecz tę mi przypomniał.

Nasi generałowie przygotowywali się do decydującego uderzenia , spodziewając się w każdej chwili przybycia bardzo poważnych posiłków. Miały one iść z Małopolski, Pomorza i Poznańskiego. Wiadomości te, jak się okazało nieścisłe, pochodziły od lotników.

Telegram i telefon zostawały wciąż w rękach przeciwników. Lotnictwo trzymało się dobrze po naszej stronie. Kolej została ubezwładniona i opanowana przez socjalistów. Pzez lotnika dostaliśmy wiadomość, że gen. Żymierski idzie na odsiecz z trzema pułkami i kilkoma działami, a znajduje się niespełna godzinę marszu od Warszawy. Radość ogarnęła nas wszystkich. Myślimy sobie: no nareszcie. Czekamy na gen. Żymierskiego jak na zbawiciela. Ta godzina staje się wiekiem, może od niej wszystko zależy. Tymczasem mija godzina, mijają dwie, gen. Żymierskiego nie widać. Po tych dwóch godzinach daremnego oczekiwania wyraziłem wątpliwości co do jego przybycia w ogóle. W odpowiedzi na to moje niedowiarstwo jeden z generałów pokazał mi małą karteczkę przez gen. Żymierskiego nakreśloną ołówkiem z zapowiedzią natychmiastowego przybycia. Zamilczałem myśląc, czy go co nie spotkało. Kiedy mijały godziny jedna za drugą, a jego nie było – nie tylko ja, ale wszyscy snuli różne przypuszczenia i domysły, spodziewając się jakichś niespodziewanych przeszkód. Sygnalizowano też kilkakrotnie zbliżanie się oddziałów generałów Szeptyckiego i Ładosia, wyznaczając im coraz to inny termin. Trzeba sobie uprzytomnić ten straszliwy, męczący niepokój pożerający niemal żywcem nas wszystkich.

Generał Rozwadowski wciąż bardzo optymistycznie nastrojony na moje pytanie, gdzie się te wojska znajdują na pewno, czy i kiedy przybędą, nie umiał odpowiedzieć. Robiło się nam coraz to goręcej. Termin przeznaczony na rozpoczęcie ofensywy minął, gen. Żymierski nie przyszedł. Zapewniano mnie, że jeszcze nic nie stracone, a on przyjdzie najwyżej za godzinę, gdyż w tym momencie przyszła od niego wiadomość, że pokonał wszelkie przeszkody i pospiesznym marszem idzie ku Warszawie. Wszyscy patrzą na zegarki, liczą minuty, straszna ta godzina ciągnie się w nieskończoność, ale się wreszcie kończy, gen. Żymierskiego nie ma.

Przestaliśmy patrzeć na zegarki, nadzieja na jego przybycie zmalała do zera. Nakryły ją zresztą rzeczy nowe.
W pewnym momencie zauważyłem, że w okolicy lotniska rozpoczęła się bardzo żwawa i gęsta strzelanina, za chwilę ona ustała, ale aeroplany stale warczące raptem umilkły. Zaniepokojony zwróciłem się do gen. Hallera z zapytaniem, co się stało. Odpowiedział mi dość spokojnie, że na lotnisko wdarło się trochę żołnierzy Piłsudskiego chcąc je opanować, ale za chwilę zostaną oni zupełnie zlikwidowani. Tak też się stało, za jakich czas aeroplany znów zaczęły warczeć.

Narady i oświadczenia

Będąc w najwyższym stopniu zaniepokojony wielokrotnymi stałymi zawodami, nie mogłem w żaden sposób uwierzyć oświadczeniom i zapewnieniom dawanym mi przez naszą komendę, zwołałem Radę Ministrów, zapraszając na posiedzenie p. prezydenta i komenderujących generałów. Chciałem, ażeby oni złożyli publicznie wiążące oświadczenie, tak w sprawie dalszej walki, jak też ich przewidywań i zamierzeń. W tym celu postawiłem im kategoryczne pytania, jak oni zamierzają postąpić, jeśli spodziewane posiłki nie nadejdą, na co się moim zdaniem zanosi, czy lotnisko jest dostatecznie zabezpieczone, komunikując im jednocześnie o postanowieniu rządu co do jego ewentualnego wyjazdu wraz z p. prezydentem do Poznania. Wszyscy trzej generałowie, a więc Malczewski, Rozwadowski i Haller odpowiedzieli mi niemal chórem, że posiłki są zupełnie pewne, a opóźnienie ich przybycia nastąpiło z powodu przeszkód robionych przez oddziały wojsk Piłsudskiego, strzelców i socjalistów, którzy przekopują tory kolejowe, burzą mosty na drogach i kolejach. Lotnisko zostało należycie zabezpieczone, trzyma się mocno i nie może być mowy, ażeby nam go wydarli.

Gdyby się miało przyjąć nawet najgorszą ewentualność, żeby posiłki nie nadeszły, to siłami jakie posiadamy potrafimy się trzymać co najmniej przez kilka dni, gdyż na to rozporządzamy dostatecznymi siłami. Pan prezydent był także ogromnie optymistycznie nastrojony, twierdząc – nie wiem na jakiej podstawie – że sytuacja przedstawia się zupełnie dobrze, czas dla rządu pracuje, a bronić się potrafimy w samym Belwederze co najmniej przez kilka tygodni. Większa część ministrów była jednak innego zdania niż p. Wojciechowski i generałowie i nie wierząc w tę osobliwą strategię, zwróciła się do generałów, ażeby oni, nie tając nic, zakomunikowali rządowi wcześnie o momencie, w którym należy wyjechać. Rząd pragnie być z wojskiem do ostatniej chwili, ale jeśli ma obronę prowadzić, to nie może wyjechać za późno. Generałowie trochę tą nachalnością skwaszeni przyrzekli wszystko na czas zrobić i poszli do swoich obowiązków, nie zdradzając żadnego niepokoju.

Tymczasem za niedługą chwilę lotnik przyniósł wiadomość, że wojska generała Szeptyckiego zatrzymane w Częstochowie dotąd nie ruszyły, wojska zaś poznańskie idą bardzo powoli i znajdują się jeszcze o kilkanaście kilometrów od Warszawy. O gen. Żymierskim przestano nawet mówić podejrzewając go, że może oddał się na usługi Piłsudskiego, gdyż trudno sobie inaczej wytłumaczyć to jego rzekome krążenie koło Warszawy. Sprawa z gen. Sikorskim także się nie przedstawiała tak prosto. Natomiast Piłsudskiemu nadeszły znaczne posiłki z różnych stron kraju, a przeważnie ze wschodu. Generał Rydz-Śmigły przyprowadził z Wilna bardzo poważne siły. Było to bardzo przykrą niespodzianką, spodziewano się bowiem, że on nie nadciągnie. Ponadto Piłsudski rozporządzał tankami i działami umieszczonymi, jak twierdzili nasi wojskowi, na Saskiej Kępie.

Strzały i oczekiwanie

Gdyśmy jeszcze rozmawiali, rozbierając oświadczenie p. prezydenta i opinie generałów, na podwórze Belwederu padł pocisk armatni, robiąc w ziemi bardzo duża wyrwę. Za mała chwilę przyszedł drugi trafiając w róg pałacu belwederskiego. Wyszliśmy wszyscy na podwórze starając się dociec, skąd strzały te pochodziły i czekając na dalsze. Więcej ich jednak nie było, widocznie sądzono, że nam i to wystarczy. Widząc, co się święci, ratowaliśmy się resztkami nadziei i optymizmu, jaki można było jeszcze z siebie wydobyć.

Zawody i klęski

Z niecierpliwością już wprost nieludzką oczekiwano przybycia tego niemal mitycznego gen. Żymierskiego. Oczy wszystkich zwracały się w stronę, z której on miał i mógł przybyć. Kilkukrotnie widzieli [go] nawet niektórzy zajmującego odcinek, jaki mu został wyznaczony. Wnet się okazało, że odcinek ten został zajęty, ale przez wojska Piłsudskiego. Mijał dalej czas straszliwego oczekiwania. Generał Żymierski nie przychodził i nie przyszedł, ani też, jak myślano, miejsca mu wyznaczonego nie zajął.

Będąc wpatrzony wciąż w wir walki, w pewnej chwili zauważyłem, że aeroplany znowu zamilkły. Podszedłem do gen. Malczewskiego zapytać o powód. Odpowiedział mi, że stało się to istotnie, ale mała usterka zostanie za kilka minut naprawiona. Okazało się wkrótce, że p. minister się gruntownie mylił, albo też mówił rozmyślnie nieprawdę, a co najgorsze może nic nie wiedział, jak się niejednokrotnie zdarzało. Lotnisko zostało przez wojska Piłsudskiego zajęte, a walka w tym miejscu ustała. Czekano na wiadomość, którą miał przynieść wysłany tam żołnierz. Żołnierz ten nie przychodził, ale wiadomość o zajęciu lotniska przez buntowników przyniósł oficer, który wpadł do Belwederu zdyszany, spocony i zabłocony. Przybył on aeroplanem z Krakowa po rozkazy i wiadomości, a nie wiedząc, że lotnisko znajduje się w rękach wojska Piłsudskiego wylądował tam i został przez nie zatrzymany. Korzystając z zamieszania zbiegł wraz z papierami, jakie wiózł ze sobą. Widząc to zwróciliśmy pytający wzrok na generałów. Stali spokojnie, pocieszając nas, że to wszystko chwilowe incydenty, których nie brak w każdej walce, ale za chwilę sytuacja się zmieni, bo wysłane posiłki już tam dochodzą. Nikt z nas nic nie mówił, ale i nikt temu nie wierzył. Kule armatnie zaczęły padać znowu i coraz częściej. Za małą chwilę odezwały się karabiny maszynowe i to już nie z wielkiej odległości od Belwederu. Padały na podwórze, uderzały o ściany, kilka z nich wpadło do pokoju służącego nam za mieszkanie. Wyszedłem na podwórze. Robiono na nim od strony drogi bardzo słabe, niemal dziecinne zabezpieczenie z ziemi. Za nimi stała garstka wiernego rządowi wojska i nieco studentów z karabinami w ręku. Byli to przeważnie młodzi i bardzo słabo wyglądający fizycznie chłopcy. Naliczyłem ich coś ponad trzydziestu. Mieli oni stanowić tę pomoc, którą tak uroczyście przyrzekała udzielić Ťorganizacja narodowať w Warszawie. Co za wielka złuda!

Oddziały wojska Piłsudskiego zbliżały się coraz liczniej do Belwederu idąc tam różnymi drogami. Kule karabinowe biły w mury belwederskie coraz to gęściej, odbijały się od nich, brzęczały po szybach wpadając do pokojów. Widać było, że strzelano z niewielkiej odległości i z kilku stron naraz. Tu już musiały prysnąć od razu wszelkie złudzenia, jakimi nas karmiono. Na myśl mi przyszły te tak liczne i kategoryczne zapewnienia naszych dowódców a także i prezydenta Wojciechowskiego, dawane dopiero przed kilku godzinami.

Członkowie rządu zebrali się wszyscy do jednego pokoju. Patrzyłem na nich. Na smutnych twarzach nie widziałem wcale przerażenia. Widziałem natomiast u wielu wyraz determinacji, ale równocześnie wściekłość i bezsilnego gniewu. Szczególnie dało się to bez trudu zauważyć u ministra [Jerzego] Zdziechowskiego. On mi naprawdę zaimponował tak spokojem, jak i odwagą. W tej ciężkiej chwili przyszedł mi na myśl jego zamach przeciw rządowi [Jędrzeja] Moraczewskiego. Odwet na nim wzięto bardzo wielki. Kilku ministrów milczało bardzo uparcie, stojąc ze spuszczonymi smutno głowami.

Zarządziłem posiedzenie. Odbyło się ono stojąco wśród turkotu karabinów maszynowych i świstu kul. Postanowiliśmy na nim opuścić Belweder, przejść przez jego ogród, a drogą prowadzącą wzdłuż Wisły udać się do Wilanowa. Takie postanowienie powzięliśmy z dwóch powodów. Pierwszym z nich to była jeszcze nadzieja na przybycie w ostatniej chwili spodziewanych posiłków i spowodowaną tym zmianę sytuacji. Drugim to oddzielenie się od szumowin, które miano pierwsze wpuścić do Belwederu po jego zdobyciu, celem zaspokojenia na naszych osobach Ťgniewu luduť, jaki socjaliści rozbudzili. Na tę próbę nie mieliśmy odwagi poczekać.

Droga do Wilanowa

Pułkownik Anders z częścią wiernych rządowi oddziałów wojskowych pozostał ażeby je poprowadzić w pewnej odległości poza nami. Zauważyłem, że już w ogrodzie belwederskim minister robót publicznych p. [Mieczysław] Rybczyński, nieznaczne, a jak mu się widocznie wydawało i niepostrzeżenie, odłączył się od nas, gubiąc się pomiędzy drzewami i zaroślami ogrodu. Za chwilę zrobił to samo minister kolei p. Chądzyński i kierownik Ministerstwa Reform Rolnych p. [Józef] Radwan. Reszta do końca wytrwała. Obserwując dalszą politykę p. Chądzyńskiego widziałem, że przezorne tchórzostwo nie opuściło go nigdy. Dwaj towarzysze jego ucieczki było tylko urzędnikami, bojącymi się odpowiedzialności, można im to więc darować.

Podróż nasza w towarzystwie wiernego wojska i urzędników, wraz z p. prezydentem, odbywała się pieszo, gdyż przezorni piłsudczycy postarali się zawczasu, aby szoferzy prezydenta pogubili się wraz z autami.

Po przejściu ogrodu belwederskiego posuwaliśmy się wąską uliczką zasłoniętą szeregiem domów murowanych, toteż ścigające nas kule karabinowe, pochodzące z okolic Belwederu stale nas omijały, uderzając w te domy. Tu zaś, gdzie nie było domów, upadały na ulice, brzęcząc po kamiennym bruku z „kocich łbów” ułożonym. Mimo dość gęsto padających kul, o ile wiem, został ranny tylko jeden z idących koło nas żołnierzy.

Przyglądająca się nam ludność tutejsza nie zdradzała ani radości, ani też żalu, obserwując nas jak każde inne widowisko. Dalsza droga do Wilanowa była niezwykle uciążliwa, bo albo piaszczysta, albo ogromnymi wybojami dziurawiona. Szliśmy też bardzo powoli wśród nigdy nie milknących, choć rzadkich strzałów. Pan Wojciechowski, mimo zmęczenia i widocznego wyczerpania, okazywał bardzo wielki spokój. Nie przyjął też ofiarowanego mu auta, które niewiadomo skąd nareszcie się znalazło.

Może w połowie naszej drogi jakiś oddział wojskowy znajdujący się w odległości może kilometrowej zwrócił się w naszą stronę, widocznie z zamiarem uderzenia, a może przecięcia nam dalszego pochodu. Stanęliśmy na chwilę, a wojsko nam towarzyszące przygotowało się do ewentualnej obrony. Okazało się to jednak niepotrzebne, gdyż oddział ten się cofnął. W tej samej chwili wywiadowcy przybiegli z niepokojącą wiadomością, że szosa bita prowadzona z Warszawy do Wilanowa, a zwana drogą królewską, jest obsadzona przez wojska Piłsudskiego i gawiedź uliczną, a ponadto ma się na niej znajdować oddział gen. [Stanisława] Bałachowicza z armatami i tankami. Nawet i w tę sensację trzeba było uwierzyć, bo przecież wszystko stało się możliwe, a więc i zaciągnięcie się Bałachowicza po stronie Piłsudskiego. Przypomniało mi się wtenczas, że p. Bałachowicz był u mnie niedawno z jakimś interesem leśnym, powołując się [na] Piłsudskiego.

W Wilanowie

Dalsza nasza droga odbyła się bez większych przeszkód. Kiedy nareszcie dotarliśmy do Wilanowa, a wojsko stanęło na dużym placu przed kościołem, odezwały się działa z Saskiej Kępy, milczące dotąd. Jeden z pocisków poranił kilku żołnierzy i zabił jednego konia. Kiedyśmy stali zastanawiając się, co dalej robić, strzały padały coraz to częściej. Szkody wielkiej nie wyrządziły, mimo że staliśmy na placu zupełnie odkrytym. Zaczęliśmy znowu naradę. Generał Haller doradzał, ażebyśmy obaj z p. prezydentem autem, jakie mieliśmy ze sobą, pojechali do Poznania, a ministrowie podążyliby za nami, mającymi się zarekwirować furmankami chłopskimi. Wpatrzyłem się w niego nie mogąc zrozumieć, czy on tak okropnie z nas kpi, czy też mówi to serio. Auto, którym proponował nam z p. prezydentem wspólną jazdę do Poznania, było starym gruchotem, o którym nie wiadomo czy było w stanie przejechać kilka kilometrów, a przy tym wojsko Piłsudskiego stało na każdej drodze kontrolując wszystkich przejeżdżających. Nasza więc poznańska podróż byłaby się bardzo prędko zakończyła. Ta zaś propozycja z furmankami dla ministrów wyglądała już na dobry kawał. Reszta naszego wojska przybyła do Wilanowa, ustawiając się na placu, mimo padających pocisków. Niektóre z ich trafia padających pocisków. Niektóre z ich trafiały między żołnierzy, inne w mury kościoła.
Nie widząc już żadnej możności prowadzenia dalszej walki, prezydent Wojciechowski towarzyszące nam wojsko zwolnił od obowiązku obrony, dziękują mu za wierność, wytrwałości i poświęcenie. Widziałem, że było no z tego niezadowolone i domagało się dalszej walki z buntownikami.

Za parę minut po tym komunikacie przyjechał autem do Wilanowa porucznik [Witold] Morawski, przynależny do jednego z pułków poznańskich. Przywiózł on wiadomość, że armia która przybyła z Poznania, znajduje się już koło samej Warszawy, gotowa do walki po stronie rządu. Podziałała ona na nas jak najstraszniejszy grom z najbardziej pogodnego nieba. Każdym musiała targać bezsilna wściekłość, dlaczego to nie stało się kilka godzin wcześniej. Teraz, niestety, nie mogliśmy już nic zrobić.

W związku z przyjazdem porucznika Morawskiego i przybyciem wojsk poznańskich pod Warszawę bardzo szeroko mówiono wtenczas i później, jakoby przedstawiciele tych wojsk byli jeszcze na jakiś czas przed naszym wyjście z Belwederu, a ich straże przednie dotarły do samego Placu Saskiego. Nigdy nie zdołałem tej wiadomości sprawdzić, choć ze strony nawet bardzo poważnych ludzi podawano ją jako zupełnie pewną.

Z pobytu w Wilanowie

Dłuższy jeszcze czas staliśmy na placu przed kościołem, starając się go zabić nieklejącą się zupełnie rozmową. Piłsudczycy się jakoś do nas nie zbliżali, choć niezawodnie dobrze wiedzieli, gdzie się znajdujemy. Miejscowi chłopi, którzy mnie znali dobrze, gdyż u nich niejednokrotnie bywałem, trzymali się z daleka i byli bardzo ostrożni. Należało gdzieś schować skołatane głowy, tym bardziej że prezydent Wojciechowski ledwie trzymał się na nogach, wyglądając blady i zmęczony. Postanowiliśmy się ulokować w zabudowaniach pałacu wilanowskiego, spodziewając się, że będzie on chwilowym schronieniem, gdyż zwycięski Piłsudski niezawodnie o innym pomyślał. Niewesoły nasz los dzielili z nami do końca urzędnicy Prezydium Rady Ministrów, oficerowie z Andersem i Paszkiewiczem na czele, do ostatniego żołnierza została wierna Szkoła Podchorążych. Pełne godności i spokoju było zachowanie się kierownika Ministerstwa Spraw Zagranicznych, p. [Kajetana] Morawskiego, który nie wystąpił z ani jednym słowem wyrzutu, ani narzekania, a przecież był on tylko urzędnikiem ministerstwa, nie zaś przedstawicielem stronnictwa. Jak już wspomniałem wyżej, ministrowie Rybczyński, Chądzyński i Radwan zachowali się jak smarkacze, uciekając w ogród, niby to konieczne potrzeby mając zaspokoić. Nie przypuszczając, że to tłumaczenie jest zwyczajnym i tak kiepskim wykrętem, byliśmy o ich los ogromnie zaniepokojeni, dopóki nam nie dano znać o ich bohaterskim kroku. Było to tym więcej niezrozumiałe z ich strony, że przecież postępowaniu rządu nie podnosili żadnych zarzutów.
Organizacje narodowe nie dopisały zupełnie. Wysłanie kilkudziesięciu chłopców do Belwederu, wybranych z tak wielkiego zbiorowiska i przez potężne polityczne stronnictwo, było nie tylko rzeczą śmieszną i kompromitującą ale i mająca mieć bardzo ciężkie następstwa na przyszłość. Przecież tak Piłsudski, jak socjaliści i inne żywioły wywrotowe miały sposobność przekonać się naocznie, jaką siłę może wystawić ta narodowa Warszawa. Co to za wielka różnica nastąpiła od roku 1922 do roku 1926! Wtenczas żywioły narodowe panowały niepodzielnie na ulicy, a co teraz! Czyżby oni byli tylko mocni w gębie i nic więcej?

Po niedługiej chwili oczekiwania przyszedł do nas zarządca pałacu wilanowskiego, zapraszając nas z wielka uprzejmością. Ponieważ od wysłania do niego urzędnika Belwederu, a jego przybycia upłynęło kawał czasu, miałem przekonanie, że albo się długo zastanawiał, albo się z kimś porozumiewał zaczem do nas wyszedł.

Niedługo podciągnęły do Wilanowa wojska Piłsudskiego, otaczając nasze schronienie kilkoma rzędami uzbrojonych żołnierzy. Bardzo znaczne oddziały rozłożyły się na obszernym dziedzińcu pałacu. Dowódca tych oddziałów uświadomił nas w sposób dość dziwny, niepozbawiony złośliwości, że ta ochrona leży w naszym interesie, gdyż rozwścieczone ogromne gromady ludu ciągnął na Wilanów, ażeby przebywających tam członków rządu rozszarpać na strzępy. Przynosząc nam tę nowinę, nie omieszkał jeszcze dodać od siebie, że nie jest pewny, czy mu się uda napór tych tłumów zatrzymać. Z jego figlarnie złośliwej miny można było wyczytać, że na wypadek, gdyby te tłumy nadeszły i były natarczywe, to on by im zapewne zbytnio nie przeszkadzał.

Narady i postanowienia

W Wilanowie rozmieszono nas w kilku pokojach, nie zajmują się nami w sposób zbyt widoczny. Nie widziałem też żadnej straży koło drzwi i okien, a tylko po ogrodzie krążyło kilku żołnierzy. Jakkolwiek każdy miał co przeżuwać po kilkudniowych ciężkich przejściach, to niepokój połączony z zapowiadanym pogromem wieczornym nie dawał jednej chwili spokoju. Jeden z ministrów przyszedł do mnie z zapytaniem, czy nie mam jakiej broni, gdyż na wypadek, gdyby piłsudczyzna puściła na Wilanów rozwydrzoną tłuszcze, on musiałby swoje życie drogo sprzedać. Ponieważ ja żadnej broni nie miałem, opuszczając mój pokój oświadczył, że on ją musi znaleźć. No, miał ją jeszcze tego samego wieczora.

Późną już nocą zaprosił mnie do siebie p. prezydent Wojciechowski. Kiedy do niego przyszedłem, oświadczył, że wszelką dalszą walkę w kraju uważa za bezcelową i szkodliwą, nie chce też brać na siebie za to odpowiedzialności. Ponieważ ona w tym stanie rzeczy może tu i ówdzie wybuchnąć, ażeby kres temu położyć, on się zdecydował ze stanowiska prezydenta ustąpi i postarać o formalnie zawieszenie broni. Pośrednikiem w tej sprawie byłby marszałek Sejmu p. Rataj, który tak ze względu na swoje stanowisko, jak i na stosunki osobiste najbardziej się do tego nadaje. Skończywszy swoją argumentację wręczył mi już wygotowane pismo, którego brzmienie było następujące:

„Proszę Pana Marszałka niezwłocznie do miejsca mego pobytu w Wilanowie, dla przyjęcia mego oświadczenia, które pragnę złożyć w obecności rządu, dla zaprzestania dalszego przelewu krwi. Proszę spowodować natychmiastowe zawieszenie broni. Wilanów, 14.5.1926 r. (-) S. Wojciechowski”

Nie chcąc sam decydować w tej sprawie, zwołałem natychmiast wszystkich obecnych w Wilanowie ministrów. Sprawa wywołała bardzo ożywioną dyskusję, zdania były podzielone, a chwilami miałem wrażenie, że większość jest temu przeciwna. W końcu zgodzono się jednomyślnie na przybycie marszałka Rataja, które jeszcze w niczym sprawy nie przesądza. Po zapadłej decyzji pismo p. prezydenta podpisałem. Prezydent wręczył pismo ks. [Marianowi] Tokarzewskiemu i majorowi [Kazimierzowi] Mazankowi, którzy je zawieźli marszałkowi Ratajowi. Na skutek pisma prezydenta Wojciechowskiego marsylek Rataj przybył do Wilanowa już bardzo późną nocą. W rozmowie z nim nie nalega na naszą decyzję, jednak widzi beznadziejność dalszej walki, która w warunkach wytworzonych, poza rozlewem krwi, nic przynieść nie może. Jeżeliby p. prezydent i rząd zdecydowali się na ustąpienie, to on mógłby podjąć się pośrednictwa pomiędzy rządem i Piłsudskim, mimo że dla niego będzie to sprawa bardzo ciężka i przykra. Po złożeniu tego oświadczenia wyszedł, zostawiając nas w pokoju samych. Po jego wyjściu rozpoczęła się bardzo ożywiona i szeroka narada. Na życzenie prezydenta Wojciechowskiego zaprosiłem do niej także pułkownika Andersa. Narada obfitowała w bardzo ciężkie a nawet tragiczne momenty. Pan prezydent Wojciechowski zdecydował bez namysłu swoje ustąpienie i doradzał rządowi, ażeby zrobił to samo. Najmocniej ze wszystkich ministrów opierał się p. Zdziechowski, uważając ustąpienie przed buntem za niedopuszczalne i kompromitujące. Dość niezdecydowanie popierał go dr [Władysław] Kiernik. Minister spraw wojskowych Malczewski, powiedziawszy kilka zdań, padł z głośnym płaczem na podłogę. Pułkownik Anders siedział, zdawało się, zupełnie nieruchomo z oczami utkwionymi w ziemię. Obserwowałem go długo i uważnie Widać było u niego tłumiony gniew, gryzący żal, a niezawodnie i palący wstyd. W pewnej chwili porwał się prawie gwałtownie protestując przeciw kapitulacji przed buntem i zdradą. Wystąpienie jego wywołało wstrząsające wrażenie. Uspokoił go dopiero prezydent Wojciechowski długą, przyjacielską prośbą i ojcowskimi perswazjami. Pan prezydent, precyzując swoje stanowisko, zażądał od Rady Ministrów odwiedzie na pytanie, czy w związku z wytworzoną sytuacją, zajęciem stolicy państwa przez wojska Piłsudskiego i grożącą przewleką wojną d należy w dalszym ciągu kontynuować walkę, czy jej zaniechać. Rada Ministrów, która już wcześniej zajmowała się tą sprawą, uznała, że przedłużanie walki w tych warunkach może doprowadzić do wojny pomiędzy poszczególnymi dzielnicami Rzeczypospolitej, że konieczne jest użycie całości wojska do obrony granic państwa, że wreszcie konieczne jest w interesie państwa usunięcie rozdziału dzielącego naród oraz wojsko na dwa wrogie obozy i postanawia, że wobec tego przerwanie walki jest znakiem chwili. W przekonaniu, że nowemu rządowi łatwiej udał się przeprowadzić to zadanie, Rada Ministrów postanowiła zgłosić swoją dymisję. Równocześnie pan prezydent Rzeczypospolitej zakomunikował swoją decyzję co do złożenia urzędu prezydenta na ręce marszałka Sejmu. Pod uchwałą złożyli wszyscy ministrowie swoje podpisy.

Na postawie powziętej uchwały zgłosiłem natychmiast dymisję rządu na ręce prezydenta Wojciechowskiego.

„Do Pana
Prezydenta Rzeczypospolitej
Niniejszym zgłaszam dymisję całego rządu.
Wilanów, d. 14.5.1926 r.
Pan prezydent Wojciechowski na ręce marszałka Sejmu wystosował następujące pismo:
Do Pana Marszałka Sejmu
Macieja Rataja!
Wobec wytworzonej sytuacji uniemożliwiającej mi sprawowanie urzędu Prezydenta Rzeczypospolitej, w zgodzie ze złożoną przez mnie przysięgą, zrzekam się tego urzędu i zgodnie z art. 40 Konstytucji przekazuję Panu Marszałkowi Sejmu uprawnienia Prezydenta Rzeczypospolitej. Jednocześnie załączam prośbę o dymisję dotychczasowego rządu. Wilanów, 14 maja 1926 r. (-) S. Wojciechowski”
Tymi aktami zakończył się nasz rząd, a zakończył się pod brzemieniem konieczności, bo przecież nie mieliśmy innego wyjścia. Myśmy nie mogli walki dalszej prowadzić, ale czy ją mogli lub chcieli prowadzić inni, na to nie można znaleźć odpowiedzi, a jeśliby ona była, to raczej mówiliby: nie! Przykłady z gen. Sikorski, z organizacjami narodowymi, z generałami nie mogącymi w żaden sposób dotrzeć do Warszawy były aż nadto pouczające. Trzeba było ustąpić i zgodzić się na rozejm.”